Jacek Wróbel
Cuda i Dziwy
Mistrza Haxerlina
Nie wszystko złoto, co się świeci
Mistrz Haxerlin przebudził się pełen dobrych myśli. Miarowe skrzypienie kół zawsze działało na niego kojąco. Przetarł oczy, przeciągnął się, aż strzyknęło w kościach i westchnął z rezygnacją, gdy napotkał wyzywające spojrzenie woźnicy. – Znowu zaczynasz? Zdejmij to, wyglądasz naprawdę głupio. – Nie zdejmę, panie Haskerlin. Jona Piętka, a raczej Kordak, bo takie chlubne miano miał nosić podczas podróży, mocniej ścisnął lejce i na znak sprzeciwu przybrał groźną minę. Grymas mógłby nawet kogoś przestraszyć, gdyby nie słomkowy kapelusz naciągnięty prawie na same oczy niczym pierwszy w historii łatwopalny szyszak. – Haxerlin. Zdejmij, bo… – Nie zdejmę, pedziałem już. Tak mnie ciężej poznają. Farbowany Kordak miał w zwyczaju ułatwiać sobie życie, a do takich ułatwień zaliczało się między innymi szybkie mówienie i okazjonalne skracanie słów mających więcej niż cztery sylaby. – Właśnie o to chodzi, że mają cię rozpoznawać. Na tym wszystko się opiera, Jona. Zapomniałeś? – A nie starczy dopiero w Pękisku, panie Haskerklin? Jeszcze mnie od tamtego boli. – Zasłonił twarz rondem kapelusza, bo właśnie z naprzeciwka nadchodziła grupka podróżnych, rzucających mu ciekawskie spojrzenia. Mimo kamuflażu siniaki na policzkach Jony i tak rzucały się w oczy.
To nie moja wina, tłumaczył sobie Mistrz Haxerlin, że nie znam za dobrze lokalnego folkloru. Poza tym to tylko mała niedogodność. Jest przecież i pozytywny akcent – Piętka na własnej skórze może przekonać się o różnorodności ludzkich wierzeń i obyczajów. Chciał zobaczyć świat, prawda? Powinien się cieszyć, że darowałem mu nieustanne noszenie Objęć Goryczy. Kordak, jak na bohatera przystało, cieszył się dużą renomą wśród prostaczków, którzy zawsze chętnie słuchają opowieści o krwi, chwale i podbojach – najlepiej takich, których akcja dzieje się daleko od ich wiosek i nie wspomina się o kuzynach z północy. Niektórzy nosili w sercach mit Kordaka Potężnego, inni Kordaka Zabójcy, a jeszcze inni Kordaka, Syna Burzy. Pech chciał, że na terenach Przygranicza, jakie przemierzali w drodze do Pękowiska, wciąż żywa była legenda Kordaka Pokornego. Podobno kiedyś wojownik zatrzymał się w jednej z karczm Przygranicza, gdzie zamiast chwili wytchnienia znalazł awanturującego się mężczyznę, niejakiego Agnusa. Agnus dzielnie walczył o pozycję najbardziej znanej miejscowej szumowiny, korzystając z całego wachlarza sprawdzonych środków: bił żonę, bił żonę sąsiada, pożyczał pieniądze na wieczne nieoddanie, sypiał nago w przydrożnych rowach. Kordak zastał go w chwili, kiedy nicpoń wykłócał się z karczmarzem o kolejny kufel piwa. – Uspokój się, dobry człowieku, pragnę odpocząć po trudach podróży – napomniał Agnusa. – Ta? A kto ty jesteś, może wielki Kordak? – zaśmiał się chrapliwie pijaczyna. – Nie będzie mi żaden przybłęda mówił, co mam robić! – Po czym z całej siły uderzył bohatera w twarz. Wojownik przyłożył dłoń do policzka, spojrzał z wyrzutem na mężczyznę i odrzekł spokojnie: – Tak, stoi przed tobą Kordak. Na znak, że nim jestem, zachowasz głowę. Na dźwięk tych słów Agnusa wnet opuściło upojenie, a gdy dotarło do niego, co zrobił, padł na kolana i gorliwie dziękował za okazaną łaskę. Jedna wersja opowieści mówi, że po spotkaniu z Kordakiem pijus odmienił swój marny los, stał się przykładnym obywatelem, a pod koniec żywota wstąpił do Braci Litościwych. Druga – że jeszcze tego samego dnia obłąkany kowal roztrzaskał mu kolana młotem. Prawda zapewne leży pośrodku, jak lubił powtarzać Mistrz Haxerlin. Tyle historii. Na pamiątkę minionych wydarzeń w Przygraniczu utarł się zwyczaj, że gdy w okolicy znowu przejazdem pojawiał się Kordak, poczciwe dusze witały go symbolicznym policzkiem, by zadośćuczynić tradycji. Patrząc na posiniaczoną twarz Jony można było odnieść wrażenie, że miejscowi określenia „symboliczny” używali zamiennie z „prawy sierpowy”.
Podobno rytuał zainicjował sam Kordak, by uzmysłowić ludziom, że nawet wielcy bohaterowie są zdolni są wybaczyć i zapomnieć o zranionej dumie, co świadczyć ma o czystości ich serc i dystansie do małostkowych sporów. Zdaniem Mistrza Haxerlina świadczyło to raczej o niezdrowej fascynacji bólem. Tym bardziej, że po serii podobnych incydentów biedny Jona stracił początkowy entuzjazm, jakim kipiał w Blumbergu, kiedy Haxerlin pomachał mu przed oczami nabitą sakiewką i przedstawił plan złapania nimfy. Teraz powoli przeistaczał się z wesołego kompana w pełnego pretensji najemnika. To dlatego Jona uparł się na ten przeklęty kapelusz. Miał się dzięki niemu nie rzucać w oczy, dopóki nie dotrą do Pękowiska. A powinien się rzucać, tego wymagał od niego Haxerlin. Lecz jednocześnie rozumiał obawy towarzysza: jeszcze kilka symbolicznych policzków, a legendarny bohater zyska przydomek Bezzębny. Inna sprawa, że w przypadku aparycji Jony na niewiele zdawała się jakakolwiek charakteryzacja. Obecnie wyglądał po prostu jak Kordak na wakacjach. Mistrz Haxerlin dźwignął się z trudem z posłania na tyle wozu i usadowił na koźle. Jona był faktycznie uderzająco podobny do opiewanego w pieśniach bohatera. Blisko dwa metry wzrostu, szerokie bary i kruczoczarne włosy opadające aż do ramion. Nawet blizna na lewym policzku prezentowała się niemal identycznie jak ta, którą podziwiać można na płótnie Wyzwolenie Północy w volendurskim Muzeum Pamięci. W przypadku Jony co prawda rany nie zadał szpon harpii, ale jego luba, krawcowa Helen, która – jeśli wierzyć słowom nieszczęśnika – nożycami władała nie gorzej niż bestia pazurami.
Tego i wielu innych rzeczy dowiedział się Haxerlin, kiedy osuszali wspólnie kufle w gospodzie Pod Spragnionym Dzikiem i kiedy zamiast pakować resztki dobytku i uciekać z miasta, Mistrz postanowił przyjąć propozycję barona Schultza. Mogłem uciec, to nie byłoby nic nowego, westchnął w duchu. W Blumbergu, kiedy pierwszy raz zobaczył Jonę Piętkę, dłubiącego przy drewnie w małym zakładzie kołodzieja, trybiki w jego głowie zaczęły pracować pełną parą. Plan krystalizował się z każdą kolejną minutą spędzoną w towarzystwie Jony. Dlatego po wizycie w karczmie i odbyciu dłuższej rozmowy z Helen porzucił myśl o dyskretnym zrezygnowaniu z gościny barona i przygotował się do wyprawy. Jon był zadowolony, bo mógł zobaczyć kawałek świata i przynajmniej na jakiś czas znaleźć się poza zasięgiem nożyc żony, a Helen przymilnie uśmiechała się na widok sakiewki, jaką Haxerlin zostawił w ramach zaliczki. Nawet machała im na pożegnanie i dobry kwadrans odprowadzała wzrokiem, ale Jona twierdził, że więcej wspólnego miało to z upewnieniem się, czy aby na pewno odjechał, niż z wyrazem uczucia i tęsknoty. Wtedy wszystko zapowiadało się doskonale. Jednak teraz, gdy byli w drodze już szósty dzień i nieuchronnie zbliżali się do Pękowiska, wątpliwości zaczęły pojawiać się jak grzyby po deszczu. Owszem, Jona śmiało mógł uchodzić za Kordaka – dopóki się nie odzywał, nie chwytał za miecz i nie stroił fochów. Najlepiej gdyby po prostu stał i robił dobre wrażenie. Trudno jednak o dobre wrażenie w słomkowym kapeluszu. Sprawianie pozorów było jednak sposobem na życie Mistrza Haxerlina i plan schwytania nimfy w głównej mierze na tym się opierał. – Zmienię cię. Przebierz się i przećwicz swoją kwestię. – Haxerlin przejął lejce. – Tylko teraz prawidłowo. – Staram się, panie Haskerlin – odparł naburmuszony Kordak, przechodząc na tył wozu. – Ale to trudno spamiętać. – Haxe… a zresztą – westchnął Mistrz cierpiętniczo.
Nie wątpił, że w życiu jego towarzysza bywały i takie dni, kiedy zapominał, jak się nazywa ta świecąca kula na niebie. Podciągnął rękawy purpurowych szat, by lepiej mu się powoziło, i wbił spojrzenie w opadający łagodnie ku dolinie trakt.
Nie wszystko złoto, co się świeci
Mistrz Haxerlin przebudził się pełen dobrych myśli. Miarowe skrzypienie kół zawsze działało na niego kojąco. Przetarł oczy, przeciągnął się, aż strzyknęło w kościach i westchnął z rezygnacją, gdy napotkał wyzywające spojrzenie woźnicy. – Znowu zaczynasz? Zdejmij to, wyglądasz naprawdę głupio. – Nie zdejmę, panie Haskerlin. Jona Piętka, a raczej Kordak, bo takie chlubne miano miał nosić podczas podróży, mocniej ścisnął lejce i na znak sprzeciwu przybrał groźną minę. Grymas mógłby nawet kogoś przestraszyć, gdyby nie słomkowy kapelusz naciągnięty prawie na same oczy niczym pierwszy w historii łatwopalny szyszak. – Haxerlin. Zdejmij, bo… – Nie zdejmę, pedziałem już. Tak mnie ciężej poznają. Farbowany Kordak miał w zwyczaju ułatwiać sobie życie, a do takich ułatwień zaliczało się między innymi szybkie mówienie i okazjonalne skracanie słów mających więcej niż cztery sylaby. – Właśnie o to chodzi, że mają cię rozpoznawać. Na tym wszystko się opiera, Jona. Zapomniałeś? – A nie starczy dopiero w Pękisku, panie Haskerklin? Jeszcze mnie od tamtego boli. – Zasłonił twarz rondem kapelusza, bo właśnie z naprzeciwka nadchodziła grupka podróżnych, rzucających mu ciekawskie spojrzenia. Mimo kamuflażu siniaki na policzkach Jony i tak rzucały się w oczy.
To nie moja wina, tłumaczył sobie Mistrz Haxerlin, że nie znam za dobrze lokalnego folkloru. Poza tym to tylko mała niedogodność. Jest przecież i pozytywny akcent – Piętka na własnej skórze może przekonać się o różnorodności ludzkich wierzeń i obyczajów. Chciał zobaczyć świat, prawda? Powinien się cieszyć, że darowałem mu nieustanne noszenie Objęć Goryczy. Kordak, jak na bohatera przystało, cieszył się dużą renomą wśród prostaczków, którzy zawsze chętnie słuchają opowieści o krwi, chwale i podbojach – najlepiej takich, których akcja dzieje się daleko od ich wiosek i nie wspomina się o kuzynach z północy. Niektórzy nosili w sercach mit Kordaka Potężnego, inni Kordaka Zabójcy, a jeszcze inni Kordaka, Syna Burzy. Pech chciał, że na terenach Przygranicza, jakie przemierzali w drodze do Pękowiska, wciąż żywa była legenda Kordaka Pokornego. Podobno kiedyś wojownik zatrzymał się w jednej z karczm Przygranicza, gdzie zamiast chwili wytchnienia znalazł awanturującego się mężczyznę, niejakiego Agnusa. Agnus dzielnie walczył o pozycję najbardziej znanej miejscowej szumowiny, korzystając z całego wachlarza sprawdzonych środków: bił żonę, bił żonę sąsiada, pożyczał pieniądze na wieczne nieoddanie, sypiał nago w przydrożnych rowach. Kordak zastał go w chwili, kiedy nicpoń wykłócał się z karczmarzem o kolejny kufel piwa. – Uspokój się, dobry człowieku, pragnę odpocząć po trudach podróży – napomniał Agnusa. – Ta? A kto ty jesteś, może wielki Kordak? – zaśmiał się chrapliwie pijaczyna. – Nie będzie mi żaden przybłęda mówił, co mam robić! – Po czym z całej siły uderzył bohatera w twarz. Wojownik przyłożył dłoń do policzka, spojrzał z wyrzutem na mężczyznę i odrzekł spokojnie: – Tak, stoi przed tobą Kordak. Na znak, że nim jestem, zachowasz głowę. Na dźwięk tych słów Agnusa wnet opuściło upojenie, a gdy dotarło do niego, co zrobił, padł na kolana i gorliwie dziękował za okazaną łaskę. Jedna wersja opowieści mówi, że po spotkaniu z Kordakiem pijus odmienił swój marny los, stał się przykładnym obywatelem, a pod koniec żywota wstąpił do Braci Litościwych. Druga – że jeszcze tego samego dnia obłąkany kowal roztrzaskał mu kolana młotem. Prawda zapewne leży pośrodku, jak lubił powtarzać Mistrz Haxerlin. Tyle historii. Na pamiątkę minionych wydarzeń w Przygraniczu utarł się zwyczaj, że gdy w okolicy znowu przejazdem pojawiał się Kordak, poczciwe dusze witały go symbolicznym policzkiem, by zadośćuczynić tradycji. Patrząc na posiniaczoną twarz Jony można było odnieść wrażenie, że miejscowi określenia „symboliczny” używali zamiennie z „prawy sierpowy”.
Podobno rytuał zainicjował sam Kordak, by uzmysłowić ludziom, że nawet wielcy bohaterowie są zdolni są wybaczyć i zapomnieć o zranionej dumie, co świadczyć ma o czystości ich serc i dystansie do małostkowych sporów. Zdaniem Mistrza Haxerlina świadczyło to raczej o niezdrowej fascynacji bólem. Tym bardziej, że po serii podobnych incydentów biedny Jona stracił początkowy entuzjazm, jakim kipiał w Blumbergu, kiedy Haxerlin pomachał mu przed oczami nabitą sakiewką i przedstawił plan złapania nimfy. Teraz powoli przeistaczał się z wesołego kompana w pełnego pretensji najemnika. To dlatego Jona uparł się na ten przeklęty kapelusz. Miał się dzięki niemu nie rzucać w oczy, dopóki nie dotrą do Pękowiska. A powinien się rzucać, tego wymagał od niego Haxerlin. Lecz jednocześnie rozumiał obawy towarzysza: jeszcze kilka symbolicznych policzków, a legendarny bohater zyska przydomek Bezzębny. Inna sprawa, że w przypadku aparycji Jony na niewiele zdawała się jakakolwiek charakteryzacja. Obecnie wyglądał po prostu jak Kordak na wakacjach. Mistrz Haxerlin dźwignął się z trudem z posłania na tyle wozu i usadowił na koźle. Jona był faktycznie uderzająco podobny do opiewanego w pieśniach bohatera. Blisko dwa metry wzrostu, szerokie bary i kruczoczarne włosy opadające aż do ramion. Nawet blizna na lewym policzku prezentowała się niemal identycznie jak ta, którą podziwiać można na płótnie Wyzwolenie Północy w volendurskim Muzeum Pamięci. W przypadku Jony co prawda rany nie zadał szpon harpii, ale jego luba, krawcowa Helen, która – jeśli wierzyć słowom nieszczęśnika – nożycami władała nie gorzej niż bestia pazurami.
Tego i wielu innych rzeczy dowiedział się Haxerlin, kiedy osuszali wspólnie kufle w gospodzie Pod Spragnionym Dzikiem i kiedy zamiast pakować resztki dobytku i uciekać z miasta, Mistrz postanowił przyjąć propozycję barona Schultza. Mogłem uciec, to nie byłoby nic nowego, westchnął w duchu. W Blumbergu, kiedy pierwszy raz zobaczył Jonę Piętkę, dłubiącego przy drewnie w małym zakładzie kołodzieja, trybiki w jego głowie zaczęły pracować pełną parą. Plan krystalizował się z każdą kolejną minutą spędzoną w towarzystwie Jony. Dlatego po wizycie w karczmie i odbyciu dłuższej rozmowy z Helen porzucił myśl o dyskretnym zrezygnowaniu z gościny barona i przygotował się do wyprawy. Jon był zadowolony, bo mógł zobaczyć kawałek świata i przynajmniej na jakiś czas znaleźć się poza zasięgiem nożyc żony, a Helen przymilnie uśmiechała się na widok sakiewki, jaką Haxerlin zostawił w ramach zaliczki. Nawet machała im na pożegnanie i dobry kwadrans odprowadzała wzrokiem, ale Jona twierdził, że więcej wspólnego miało to z upewnieniem się, czy aby na pewno odjechał, niż z wyrazem uczucia i tęsknoty. Wtedy wszystko zapowiadało się doskonale. Jednak teraz, gdy byli w drodze już szósty dzień i nieuchronnie zbliżali się do Pękowiska, wątpliwości zaczęły pojawiać się jak grzyby po deszczu. Owszem, Jona śmiało mógł uchodzić za Kordaka – dopóki się nie odzywał, nie chwytał za miecz i nie stroił fochów. Najlepiej gdyby po prostu stał i robił dobre wrażenie. Trudno jednak o dobre wrażenie w słomkowym kapeluszu. Sprawianie pozorów było jednak sposobem na życie Mistrza Haxerlina i plan schwytania nimfy w głównej mierze na tym się opierał. – Zmienię cię. Przebierz się i przećwicz swoją kwestię. – Haxerlin przejął lejce. – Tylko teraz prawidłowo. – Staram się, panie Haskerlin – odparł naburmuszony Kordak, przechodząc na tył wozu. – Ale to trudno spamiętać. – Haxe… a zresztą – westchnął Mistrz cierpiętniczo.
Nie wątpił, że w życiu jego towarzysza bywały i takie dni, kiedy zapominał, jak się nazywa ta świecąca kula na niebie. Podciągnął rękawy purpurowych szat, by lepiej mu się powoziło, i wbił spojrzenie w opadający łagodnie ku dolinie trakt.